Przez dalsze aktywne korzystanie ze Strony tvnfakty.pl i Forum bez zmian ustawień w zakresie prywatności, wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych osobowych przez Autora Strony i Zaufanych Partnerów, w szczególności na potrzeby wyświetlania reklam dopasowanych do Twoich zainteresowań i preferencji, tworzenia statystyk odwiedzin Strony i zapisywania postów na forum oraz komentarzy pod artykułami. Pamiętaj, że wyrażenie zgody jest dobrowolne a wyrażoną zgodę możesz w każdej chwili cofnąć. Poprzez dalsze korzystanie ze Strony i Forum, bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki, wyrażasz zgodę na zapisywanie plików cookies i podobnych technologii w Twoim urządzeniu końcowym oraz na korzystanie z informacji w nich zapisanych. Ustawienia w zakresie cookie możesz zawsze zmienić. Informacje na temat Administratora Danych Osobowych, swoich praw oraz danych jakie zbiera Strona i Forum znajdziesz w "Polityce Prywatności".
Polityka Prywatności i Regulamin    Jak wyłączyć cookies?

AKCEPTUJĘ

ODZIAŁY LOKALNE
Kraków
Łódź
Warszawa
Poznań
Toruń
Wrocław
Szczecin
Katowice
Gdańsk
Białystok
PARTNERZY
Prawnik dla firm, konsumentów i osób fizycznych
Kompleksowa obsługa instalatorów
Praktyczne warsztaty dla instalatorów!
Sklep Montersi.pl
SONDA
Czy będziesz oglądał nowy program Hotel Paradise w TVN7?

Wiktor Bater

Wiktor Bater w rozmowie z serwisem tvnfakty.pl opowiada o tragicznych wydarzeniach w Biesłanie: Ten koszmar dla nas, którzy to widzieli, nigdy się nie skończy... I jeszcze długo z krzykiem będziemy się budzić w środku nocy. Ci, którzy w tym momencie byli w tym kotle. Albo raczej - maszynce do mięsa...

- Kiedy zapadła decyzja o Twoim wyjeździe do Osetii? Sam chciałeś tam jechać, czy nalegali na to szefowie z Warszawy?

- To była jedna, wielka improwizacja, prawie bez uzgodnień z szefostwem. Wracałem z wyborów w Czeczenii - a raczej z tego, co za wybory miało uchodzić, a było jedną wielka hucpą. Dygresja. W wojskowej ciężarówce rosyjskich wojsk z Groznego jechał ze mną mój przyjaciel Amro z telewizji Al Arabija. Studiował swego czasu na Kaukazie w Piatigorsku - cudownym, górskim uzdrowisku - i zaproponował, żebyśmy właśnie z Piatigorska pojechali do Moskwy pociągiem. Zadzwoniłem do Warszawy, zaproponowałem Redakcji "reportaż drogi" z pociągu relacji Kaukaz - Moskwa: milicyjne kontrole, kozy i kury w przedziałach, babcie sprzedające ogórki i wódkę z koszyków, kobiety sprzedajne, bandyci pobierający haracze od pasażerów itd. Krotko mówiąc: klimaty. Był 31 sierpnia. O 19:00 wsiedliśmy do pociągu, otworzyliśmy piwo, rozluźniliśmy się przed 30 godzinną podróżą. O 21:00 radio, którego słuchaliśmy, podało informację o wybuchu bomby w Moskwie w okolicach metra Rizskaja. Spojrzenie głęboko w oczy - Amro i ja. I niemal jednoczesne wyciągniecie ręki w kierunku hamulca bezpieczeństwa. Przejeżdżaliśmy jakąś małą stacyjkę, lał deszcz, było zimno jak w zimie, ale wiedzieliśmy, że trzeba jak najszybciej wracać do Moskwy. Afganistan, jesień 2002 roku. Czarno biała sepia została zrobiona na ulicach Kabulu tuż po wyzwoleniu miasta spod terroru Talibów. "Stał sobie Mudżahedin z drewnianą skrzynką na trzech cienkich nóżkach, z jednej strony pudło miało czarną szmatę, z drugiej obiektyw. Wkładał do środka szkalną płytkę jako negatyw, ręcznie odkrywał obiektyw na kilka sekund... i już. Tak robiono zdjęcia w wojennej Warszawie, tak się przed Powstaniem fotografowali powstańcy.

Kara za zatrzymanie pociągu była symboliczna - 1000 rubli. Nie czekaliśmy nawet na spisanie protokołu - milicjant, który nas chciał zatrzymać dla złożenia wyjaśnień, gdy usłyszał co się stało, sam znalazł samochód, który dowiózł nas z powrotem do Piatigorska. Nie było czasu na konsultacje z redakcją, tym bardziej że łączność była fatalna. W południe byliśmy już w Moskwie. Zdjęcia na pogorzelisku przerwał telefon z Warszawy: terroryści zajęli szkołę w Biesłanie. Materiał o wybuchu wziął w łeb - napisałem offa o Biesłanie, kilkudziesięciosekundowa wzmianka o wybuchu w Moskwie zepchnięta została na koniec materiału.

Już nikogo nie pytałem o zdanie. Poinformowałem tylko Adama Pieczyńskiego o wyjeździe do Osetii. Usłyszałem: "Jesteś dorosły, wiesz co robisz, jesteśmy z Tobą". To wystarczyło. Rano, 2 września, byłem znowu w Mineralnych Wodach. Z kolegą z arabskiej agencji informacyjnej (z tymi Arabami to przypadek, ale rzeczywiście arabskich korespondentów było wyjątkowo dużo - zresztą potem chyłkiem pryskali z Biesłanu, gdy się okazało, że wśród terrorystów są arabscy najemnicy) dosłownie przedarliśmy się przez zamkniętą granicę Północnej Osetii. Oprócz małej kamery Sony 150 DVD nie mieliśmy żadnego sprzętu - może dlatego poszło tak łatwo: nic bardziej nie drażni specnazu niż kamery telewizyjne. Udało się. Pod szkołą numer 1 byłem w południe...

Jaką sytuację zastałeś po dotarciu na miejsce? Jak wielu zagranicznych korespondentów tam było i jak byli zorganizowani?

- Szkoła była otoczona pierścieniem milicji. Podejść można było na odległość 200-300 metrów. Karetki pogotowia, samochody milicyjne, transportery opancerzone. Po drugiej stronie linii kolejowej, która biegła w odległości 50 metrów od szkoły rozlokowane zostały siły służb specjalnych. Na drodze za torami stało kilka zaparkowanych wcześniej samochodów. Terroryści strzelali do nich wieczorami, tak dla rozrywki - dopóki nie trafili w bak z benzyną i nie spalili auta. Wielce malownicze.

3 września 2004 r., "wejście na żywo" do głównego wydania Faktów TVN o 19:00 czasu polskiego.

Kolo Domu Kultury w centrum Biesłanu (300 metrów od szkoły) gromadzili się ludzie. Głównie bliscy zakładników. Dziennikarzy było jeszcze stosunkowo mało, na placyku, na tyłach DK namiot EBU, jakaś niemiecka telewizja i to wszystko. Dopiero wieczorem zaczął się zjeżdżać prawdziwy desant dziennikarzy. W dniu szturmu, 3 września, było już kilkanaście kamer z całego świata.

Milicja na początku nas nie niepokoiła. Było nadspodziewanie spokojnie. Dlatego swoje "biuro" zorganizowałem w parku na ławeczce koło DK, obok kolegów z EBU. Piękna, gwiaździsta noc, ale na horyzoncie szalała w górach burza z piorunami, rozświetlając niebo błyskawicami: mistyka. Około 2:00 w nocy, gdy z chłopakami z EBU piliśmy herbatę, nieoczekiwanie zaatakowało nas 2 typów z nożami. Pijani Osetyńczycy chcieli wyładować na nas swoja wściekłość za to, co się stało w szkole. A może była to świadoma prowokacja. Na szczęście nic poważnego się nie stało - lekko draśnięty Anton wezwał milicje, pogoń, kilka strzałów w powietrze, napastników złapali ludzie na placu przed DK. Podobno dostali wyroki za rozbój i chuligaństwo.

Atmosfera od początku była jednak wyjątkowo napięta. Nikt nie wiedział co będzie dalej, nikt nie potrafił niczego przewidzieć. Niepewność pogłębiała totalna blokada informacyjna ze strony władz. Jedynym ratunkiem była tzw. giełda: dziennikarze zbierali się wieczorami w Cafe Jana w pobliżu szkoły. Tam, nad talerzem gęstej, mięsnej zupy, przy szklance piwa, dziennikarze wymieniali się informacjami. Giełda padła, gdy w pobliżu "naszej" kawiarenki eksplodował granat. Podobno wystrzelili go terroryści. Podobno. A może Rosjanie postanowili w ten sposób zepchnąć dziennikarzy dalej od szkoły... Dość, ze namiotowe miasteczko dziennikarskie ewakuowało się 200 metrów dalej, za boczna ścianę budynku DK. Żeby - jak mówili oficerowie - zbłąkana kula nikogo nie trafiła. Idiotyzm - w dniu szturmu kule i tak świszczały nam nad głowami, a na namioty spadały gorące odłamki pocisków artyleryjskich i moździerzowych. Inna sprawa, ze sami leźliśmy w to piekło...

- Czy rosyjskie służby starały się uniemożliwić Ci dotarcie w pobliże szkoły w Biesłanie? Mówili co można filmować, a czego nie?

- Dziennikarze w takich sytuacjach są najmniej pożądanymi świadkami - trudno więc oczekiwać, aby tzw. służby ułatwiały nam życie i pracę. Większość spornych kwestii załatwia nieśmiertelna "Pani Łapówka", tam, gdzie trwa wojna, pieniądze nie maja jednak już żadnego znaczenia. 3 września, gdy od świtu trwały przygotowania do szturmu (miał się rozpocząć po zmroku, przypadkowa eksplozja bomby, zdetonowanej przez jednego z terrorystów, rozpętała rzeź znacznie wcześniej...) milicja ewakuowała z okolic szkoły wszystkie samochody osobowe. Setki samochodów, nie tylko z Płn. Osetii, także z Południowej, "gruzińskiej" części Republiki, z Kabardyno Bałkarii, całego Kaukazu... Kierowcy byli wściekli - milicja jeszcze bardziej. Od 6:00 rano na ulicach dochodziło do rękoczynów między milicją a kierowcami. Nieliczni dziennikarze, którzy stali się świadkami awantury, byli brutalnie przepędzani przez dzielnych funkcjonariuszy. Sam dostałem kopa w kamerę. Jakiekolwiek dyskusje z nimi nie miały sensu, tym bardziej jeżeli pół pijany i ślepy z wściekłości oficer wrzeszczy do ciebie, ze ma w d... cały świat i co o nim pomyślą, bo wśród dzieci w szkole jest jego syn i córka. I co mu powiesz?

Potem, gdy zaczął się szturm, już nikt nikogo nie przepędzał. Wszyscy leźli pod kule: jedni, aby ocalić swoich, inni, żeby to pokazać. Świat się po tym zmienił, podobnie jak po 11 września w USA. Wszyscy się zmieniliśmy... Ten koszmar dla nas, którzy to widzieli, nigdy się nie skończy... I jeszcze długo z krzykiem będziemy się budzić w środku nocy. Ci, którzy w tym momencie byli w tym kotle. Albo raczej - maszynce do mięsa... Jak Marcin Wojciechowski z "GW", jedyny oprócz mnie polski dziennikarz, który tam wtedy był.

Ale odeszliśmy od tematu. W zasadzie nikt nam niczego nie zabraniał. Ta pasywność "służb" w Biesłanie przerażała. W Moskwie, w czasie Dubrovki, dziennikarzom zabraniano wszystkiego. W Biesłanie - rób co chcesz. Zepchnęli cię z jednego zaułka, bo wybuchały pociski artyleryjskie tuż obok - lazłeś już inna ścieżką. A "służby" mówiły tylko: "Dokąd, k..., idziesz?! Ostrożnie, dobra?!". No to byliśmy ostrożni... I już się nie czepiali. Zresztą na dobra sprawę nikt do nas nie miał już głowy.

Opory pojawiły się potem. Nie cenzura, lecz autocenzura. Jak daleko można się posunąć z kamerą, filmując ludzka rozpacz i krajobraz po bitwie, jak wiele nieszczęścia i krwi wytrzyma taśma? Nie było twardych. "Wymiękali" wszyscy, bojowi kumple z CNN, ZDF, RTR, NTW z którymi byliśmy od 1994 roku na wszystkich czeczeńskich, afgańskich i irackich wojnach. Twardziele od konfliktów zbrojnych, zamachów terrorystycznych, katastrof i klęsk żywiołowych. Tym razem nie miałem operatora (za szybkie decyzje, za mało czasu na zorganizowanie) - sam więc wszystko robiłem swoją małą kamerą Sony. Ale nie zawsze się udawało. Wizjer kamery nie jest wodoodporny a łzy przeszkadzają łapać ostrość. Więc ratował "automat"... Ten sam problem mieli wszyscy operatorzy. W kostnicach, wśród ciałek pomordowanych dzieci, sami działaliśmy na autopilocie. Mogliśmy filmować wszystko. I robiliśmy to. Automatycznie, jak roboty, nie widzą... Ale nikt nam nie przeszkadzał... Te kasety leżą w mojej szafie. Bardziej chronione, niż złoty sygnet z diamentami, podarowany niegdyś przez kumpla z Kaukazu.

Gdy 40 dni później wróciłem do Biesłanu na koniec prawosławnej żałoby, towarzyszył mi mój wojenny operator, Artur Łukaszewicz. Swego czasu razem przeżyliśmy w robocie niejedno. Artur wszedł do szkoły, stanął wśród ruin. Położył kamerę na ziemi, kucnął i zaczął ryczeć. Tyle. Ja już nawet nie wchodziłem. Może dlatego nikt się nas nie czepiał. Spece wiedzieli, że ograniczenia narzucimy sobie sami.

- Jak zorganizowane jest Twoje miejsce pracy w Moskwie? TVN ma tam swoje specjalne biuro, w którym montujesz materiały?

- TVN ma w Moskwie mnie. Ja mam "swoich chłopców": najemnych operatorów, montażystów. Mam też "kanciapę" - mały pokój, wynajmowany w studiu producenckim "777". Tam trzymam wszystkie swoje kasety, "bateriały", komputer, dokumenty. Do biura mam niedaleko, bo tylko 15 minut rowerem. I rowerem do biura jeżdżę, jeżeli tylko pogoda pozwoli. Samochodem droga zajmowałaby mi ponad pół godziny. W biurze ubranie na zmianę - jeżeli potrzeba. Ale wcześniej prysznic, śniadanko. Luksus. Przeszkadzają jedynie palacze - większość ekipy "777" to nałogowcy. Rano to szczególnie szkodzi.

Spośród operatorów zgrzeszę, jeżeli nie wymienię Jury Brodzkiego (z tych Brodzkich). Blisko 40 lat z kamerą, wcześniej studio filmowe ministerstwa obrony ZSRR, teraz "777". Rozchwytywany przez wszystkich korespondentów, którzy przyjeżdżają na gościnne występy do Rosji. Głównie przez Niemców: WDR, ARD, SFB... Płaca mu tyle, że TVN może się schować. Wówczas ja pracuję z Andriucha Lotariowem - cudownym abnegatem, który nie włączy kamery, jeżeli go nie pogonisz. Ale wtedy... maestro. Nic dodać nic ująć. Montaż z Wowa Archarowem. Cyzelant, dopieszczasz - a przez to żółw. To montażysta dokumentalny, nie newsowy. Nie potrafi szybko - robi dokładnie jak jubiler. I równie długo. Gdy kilka razy mieliśmy czasowo brzytwę na gardle, Wowczik się spinał - i widziałem, jak jego dusza płacze nad efektem końcowym, gdzie nierówne poziomy, gdzie ścieżka dźwiękowa urwana w połowie, gdzie animacja kadru... Ale szło na antenę. Bo tutaj liczył się bardziej news, niż biżuteria.

Z Wowa pojechałem do Biesłanu 2 tygodnie po masakrze. Okazało się, ze oprócz tego zna się na montażu. Sam zrobił, sam zmontował. Ale w szkole je musiałem wziąć kamerę. Wowa nie wytrzymał. Nie mógł... Ostatniej nocy przed wylotem do Moskwy pił wódkę szklankami i przepraszał mnie, że taki z niego mięczak. Strasznie go szarpnęła ta szkoła.

Jeżeli nie mogę skorzystać z operatorów lub montażu "777", skazany jestem na EBU lub Reuters. To wielkie pieniądze i fabryka: montuje się na czas, jeden skończył, następny zaczyna. Żadnego komfortu, żadnej litości dla maruderów. Każda minuta na wagę złota. Z gotowym produktem (czy to z "fabryki" czy z "777") pędzę do studia NTW w hotelu Rossija. Z pokoju 1271 pokazuje twarz na tle Kremla, stamtąd emitowane są też "bateriały". Teraz warunki pracy nieco się zmienią: dostałem producenta, może pojawi się operator na stale. Tak, żeby nie powtórzyła się biesłańska historia, gdzie sam sobie wszystkim: korespondentem, operatorem, montażystą, organizatorem całej "wycieczki".

- A jak wygląda typowy dzień Twojej pracy, gdy nie dzieje się nic nadzwyczajnego? Czy każdy dzień gdy nie przygotowujesz materiału dla TVN można nazwać dniem wolnym?

- Mam komfort późnego wstawania - dwie godziny do przodu, przed Warszawą. Kolegium zaczyna się o 9:00, gdy u mnie jest już 11:00. Słodkie lenistwo poranne. Ale... dni wolnych nie ma. A te, kiedy nie biega się z kamerą są najgorsze. Wówczas wydzwania się, organizuje, załatwia. Zdjęcia, dokumentacje, kontakty. Tomek Lis zawsze się czepiał, że tak mało dostaje z Moskwy. Tomek nie brał, bo może nie chciał brać, pod uwagę specyfiki tutejszej pracy. Szkoda. O tym, że nie jest to Ameryka, przekonał się podczas wyborów prezydenckich 2000 roku. Ładnie to opisał w swojej książce. Ta lekcja nie spowodowała jednak rozszerzenia placówki chociażby o jednego człowieka, który odciążyłby korespondenta od zajmowania się bzdurami. Po 5 latach w TVN techniczne podejście do tego "korpunktu" (korriespondientskij punkt) wreszcie się zmienia. Mimo że od początku placówka ta była oczkiem w głowie szefostwa.

- Dostajesz zamówienia na materiały z Warszawy, czy też sam szukasz ciekawych pomysłów na reportaż?

- To zależy. Czasami polskie wydarzenia kreują rzeczywistość - Kieres, Katyń, afera Orlenu, Olina itd. Centrala żąda wówczas reakcji, drugiej nogi. Czasami prasa coś napisze (celuje w tym "Gazeta Wyborcza"), co Centrala traktuje bezkrytycznie jako wyznacznik trendu na nadchodzący dzień. Jakiekolwiek dyskusje, polemiki są zbędne. Ma miejsce fakt prasowy i musisz go podtrzymać - słyszę w słuchawce. Pytanie o sens nie ma sensu.

Podczas pobytu na Ukrainie. Stand up do materiału dla Faktów.

Autonomiczne propozycje z Moskwy nie są łatwe - zawsze musi być to coś co albo jest newsem albo "żre", czyli kasa (czytaj: konsa). Kasa (konsa) to, co w Polsce niespotykane i w skali świata tez nie do pomyślenia. A potem dostaję maile, że jestem wrogiem Rosji, nienawidzę tego kraju (mimo ze mieszkam tu 10 lat) itd. Cóż. Pokazując rzeczy złe, zawsze mamy nadzieje, że do kogoś to dotrze i cos się zmieni. Co z tego, ze w Rosji nie oglądają TVN? Kiedy w 2000 roku z Niemcami i Amerykanami zrobiliśmy tematy o turystycznej Moskwie, gdzie nie ma nawet publicznych toalet, zwróciły na to uwagę stołeczne programy TV, m.in. RTR Moskwa. Pod koniec lata zrobiły tematy o tym samym. Po kilku miesiącach w Moskwie pojawiły się pierwsze toalety publiczne... Kiedy w TVN pojawił się "bateriał" o bezdomnych dzieciach, zima śpiących na rurach CO, którymi opiekują się wolontariuszki z Polski - natychmiast posypały się propozycje dofinansowania organizacji do spraw "bezprizornikow".

Czy to, co pokazujemy, jest deklaracją nienawiści? Jeżeli oglądają nas ślepi i głusi - tak. I dlatego ślepi i głusi będą nam zarzucać nienawiść oraz antyrosyjskość. Swoje materiały adresujemy jednak do ludzi myślących. A ci proponują np. pieniądze na pomoc... albo budują toalety. Tam już każdy może wypowiedzieć się na temat "bateriałów". I zobaczyć własne pokłady nienawiści.

- Praca zagranicznego reportera w Rosji jest o wiele trudniejsza niż na przykład na zachodzie? Zdarzają się takie sytuacje gdy milicja chce Ci odebrać kasetę albo nie pozwala czegoś nagrywać?

- Za mało doświadczenia pracy jako korespondent TV na zachodzie. Sporadyczne wyjazdy na chociażby na postsowiecką Ukrainę to jednak inny świat. Milicja nie pyta na każdym kroku o zezwolenie na filmowanie, nie podchodzą podstawieni ludzie blokujący zdjęcia, przechodnie są otwarci przed obiektywem i praca na ulicy to czysta radość. Tak mały Jasio wyobrażał sobie pracę w terenie! Podejrzewam, że im dalej na zachód tym pod tym względem przyjemniej. W Moskwie - koszmar. Wystarczy postawić kamerę na chodniku przed salonem Bentleya lub przed siedzibą jakiegokolwiek banku - natychmiast wyskakuje ochrona z pałami i bronią palną, pytają o zezwolenia na robienie zdjęć w tym miejscu, grożą odebraniem kasety. Po zwróceniu im uwagi, ze chodnik nie jest własnością ich chlebodawców - wpadają w szał, że ktoś ich poucza. Pojawia się milicja. I też wpada w szał - bo w akcie desperacji przypomina im się, ile dostają łapówki za to, że w ogóle istnieją na świecie. A tymczasem terroryści robią swoje. Taki układ.

- Rosjanie chętnie udzielają wypowiedzi przed kamerą?

- Nie. Boją się. Coraz bardziej.

- Współpracujesz z innymi korespondentami zagranicznych stacji telewizyjnych?

- Kolegujemy się. Nie współpracujemy. Wymieniamy wzajemnie doświadczenia, w razie potrzeby - zdjęcia. Czasami pożyczymy sobie operatora, czasami montażystę, czasami pomysł na temat. O współpracy sensu stricte nie ma mowy - nie ma bowiem takiej potrzeby. Przynajmniej na razie, dopóki możemy funkcjonować niezależnie. Ale jeżeli założą nam kaganiec - przyjdzie go gryźć wspólnymi siłami.

- Co sądzisz o rosyjskich dziennikarzach? Czy tam istnieją jeszcze w pełni niezależne redakcje? Tamtejsi dziennikarze są odważni i dociekliwi, czy może czegoś się boją?

- Rosyjscy dziennikarze, ci z prawdziwego zdarzenia, to prawdziwi zawodowcy. Takich specjalistów pozazdrościłaby niejedna polska redakcja: pełni poświęcenia, odwagi, przekonani o swojej misji mówienia prawdy. Stawiają czoła zjawiskom, o których polski dziennikarz nie ma pojęcia. Z jednej strony to dobrze. Żyjemy bowiem w normalnym kraju. Z drugiej - zawsze zatrudniłbym w redakcji najpierw Rosjanina niż Polaka. Bardziej niezawodny w krytycznych sytuacjach i znacznie mniej wymagający (oczywiście - do czasu). Znam wielu takich, których przechwyciły struktury władzy i za pieniądze zrobiły z nich "swoich ludzi". Siergiej Miedwiediew, Zhenia Rywienko, Anatolij Kulistikow... Czy rosyjski dziennikarz ma się czego bać? Na prowincji - na pewno. Tam do dzisiaj niewygodnych wobec lokalnej władzy dziennikarzy eksterminuje się fizycznie, chociażby w Kalmucji. W "Centrum" po zabójstwie w 1994 roku korespondenta Moskiewskiego Komsomolca Dimitrija Cholodowa i rok później Wladislawa Listiewa z telewizji publicznej fizyczne załatwianie pretensji wobec dziennikarzy zmieniło się akcjami typu bankructwo redakcji. Cofanie dotacji, kredytów, ulg. Finansowo wykończyć można każdego - i ten ekonomiczny szantaż działa skuteczniej, niż jakiekolwiek inne groźby.

- Czy po śmierci Walderama Milewicza zmieniło się Twoje nastawienie do pracy? Jesteś teraz bardziej ostrożny?

- Nie. Ostrożny jestem zawsze. Odpowiadam nie tylko za siebie, ale przede wszystkim z tych, kto jest ze mną: operatora, producenta, kierowcę. Ale to, co ja nazywam ostrożnością - inni nazywają lekkomyślnością. Każda sytuacja jest inna, każda wymaga innych zachowań. Poza tym w środowisku "wojennych" każdy wie, że ma swoja świeczkę - a staryna nie pali się wiecznie. Kiedy Tarasa z Reutersa rozmazał na ścianie hotelu Palestyna amerykański pocisk, zgasła jedna ze świec. Byliśmy niedawno, w święto zmarłych, z Arturem i przyjaciółmi na grobie Tarasa w Kijowie. Łzy wymieszały się z wódką. Wczoraj na jego mogile. Jutro - na któregoś z nas. Tak jak na grobie Waldka. On też znał przypowieść o świecach...

- Jak często przyjeżdżasz do Polski?

- Dwa razy do roku, czasami trzy. Polska mnie męczy swoją stabilnością i zachodnią grzecznością. Kocham swoich przyjaciół w kraju. Ale wole, żeby odwiedzali mnie na Wschodzie.

- Masz jakiś swój wymarzony temat na materiał do "Faktów"? Chciałbyś na przykład przeprowadzić wywiad z Putinem?

- Wywiad z Putinem - to rzeczywiście marzenie. Ale wywiad nie uwarunkowany jakimś zdarzeniem, ale po prostu rozmowa gdzieś na daczy, przy samowarze, bez patrzenia na zegarek i konwenanse. Pokazać Putina jako człowieka, który rządzi połową świata. Nie do zrobienia. Chociaż znając kaprysy rosyjskiej duszy...

- Czy od momentu gdy zostałeś reporterem TVN otrzymywałeś propozycje przejścia do innych stacji? Jeśli tak, to czy możesz powiedzieć do jakich?

- Otrzymywałem, ale nie chcę powiedzieć od jakich.

- Chciałbyś mieć swój własny program na przykład w TVN24?

- Zostawmy robienie swoich programów tym, którzy się na tym znają lepiej, no Sekielskiemu i Mrozowskiemu.

- Co sądzisz o nieoficjalnej stronie Twojej stacji - tvnfakty.pl?

- Pewnie jest komuś potrzebna, skoro ktoś zwrócił się do mnie o skreślenie tych paru słów...

13.12.2004 | Wywiad przeprowadził: Łukasz Ropczyński

Łukasz Ropczyński

Dodaj komentarz

Aby dodać komentarz, wypełnij poniższe pola. Każdy komentarz musi przejść proces weryfikacji.

Pola oznaczone * są wymagane.

Lista komentarzy

Lista dodanych komentarzy

NASZE WYWIADY
FAKTY TVN